Rozmowa z Pawłem – 36-letnim mężczyzną, który od 6 lat zmaga się z depresją. Choroba jest teraz w remisji, a pół roku temu zakończył farmakoterapię. Uśmiecha się, jest pogodny.
Waży jednak każde słowo.
Przyznaje: „Każdy ma własną ścieżkę walki z depresją. Części naprawdę udaje się wytrwać w niej do końca i wyjść z choroby. Mnie się udało”.
Fundacja Nie Widać Po Mnie: Jak się czujesz?
P.K.: Spokojny. To najlepsze określenie
Dlaczego spokojny, a nie radosny, podekscytowany świętami i tym, co udało Ci się osiągnąć?
Radosny bywam. Jednak zdecydowanie wolę spokój. Jest on wynikiem akceptacji. W końcu przestałem się kłócić z losem i dzięki temu poczułem ulgę. Co więcej, zacząłem dostrzegać jasną stronę życia. Jeszcze rok temu wydawało mi się to niemożliwe. Według mnie to właśnie akceptacja jest kluczem do wszystkiego.
Co masz na myśli?
Wydaje mi się, że człowiek ma często oczekiwania wobec życia. Podświadomie żąda, by było tak, jak on widzi świat i swoją przyszłość. Jednak ponad wszystko chcemy sprawiedliwości. Tymczasem życie nie jest sprawiedliwe. To boli. Jedni potrafią to przyjąć bez walki, u innych ból i poczucie żalu przejmuje kontrolę. Tak było ze mną. Ta nieumiejętność akceptacji rzeczywistości wpędziła mnie w depresję. Dopiero pogodzenie się z życiem i tym, co niesie ze sobą, dało mi spokój. Było jednocześnie początkiem mojej wewnętrznej walki z chorobą oraz jej skutkiem.
Czy to znaczy, że Twoja sytuacja się nie zmieniła?
W zasadzie masz rację. Jedyne, co się zmieniło, to moje spojrzenie na nią. Teraz wiem, że to nasze postrzeganie świata kształtuje naszą rzeczywistość. My sami jesteśmy projektantami własnego szczęścia. W życiu może nas spotkać wiele rzeczy — tych złych i tych dobrych. To dzieje się niezależnie od nas. Mamy natomiast wpływ na to, jak na nie reagujemy.
Ile czasu dochodziłeś do tych wniosków?
Zależy, o czym mówimy. Bo zupełnie inną sprawą jest rozwój samej choroby, a czym innym, początek walki z nią
U mnie depresja narastała powoli. Nie zauważyłem jej. Przegapiłem moment, w którym można było ją zatrzymać. Gdy dała symptomy, była już otchłań. To było około 5-6 lat temu.
Leczenie było trudne?
Bardzo. Zwłaszcza na początku. Sam dobór odpowiednich leków trwał około roku. Myślę, chociaż nie jestem specjalistą, że jest to trudny etap nie tylko dla lekarza, ale także dla samego pacjenta. Bo to on traci nadzieję i resztki chęci, jeśli jakieś się jeszcze w nim tlą.
Czy chciałeś się leczyć?
Nie. Do pierwszego kontaktu z lekarzem zostałem zmuszony przez los i przez siebie samego. Po pierwszej próbie samobójczej trafiłem pod opiekę lekarzy do szpitala psychiatrycznego. Tak rozpoczął się właściwy proces leczenia.
Traciłeś nadzieję, że się uda?
To nie tak, że straciłem nadzieję. Ja jej nie miałem. Próba samobójcza była tego wynikiem. Osobiście uważam, że na tym polega depresja — na beznadziei, która Cię pochłania i na którą wpływu nie mają fakty i realna sytuacja. To czy jesteś bogaty, biedny, zdrowy, czy chory.
Co było najtrudniejsze w całym procesie?
Po prostu przetrwać i znaleźć powód, dla którego warto. Coś, czego było można się uczepić. Tu nie ma uniwersalnej zasady. U każdego jest to coś innego.
Co to było u Ciebie?
Miłość do dzieci. Uczepiłem się jej. Ważna była dla mnie również świadomość tego, że udana próba samobójcza mogłaby częściowo zniszczyć ich przyszłość i postrzeganie rzeczywistości. Uświadomił mi to mój przyjaciel. Jego mama odebrała sobie życie. Po dwóch latach od śmierci wyznał mi, że nie chodzi na grób matki, bo boi się, że szybciej na niego napluje niż postawi kwiatki. Przestraszyłem się, że moje dzieci będą żyły w takim samym gniewie.
Kiedy poczułeś, że jest nadzieja?
To też był długi proces. Najpierw znika rezygnacja, a pojawia się obojętność. Etap tej obojętności jest kluczowy — przynajmniej w moim odczuciu. Większość chorych, jeśli nie podejmuje kolejnych prób samobójczych, często właśnie na tym etapie pozostaje. Po bezdennej rezygnacji obojętność jest lepsza, bo przestajesz czuć cokolwiek. Pozostanie w niej jest kuszące. Tym bardziej że kolejny krok wymaga najwięcej wysiłku.
Naprawdę? Dlaczego?
Gdy jest się w tym stanie dłuższy czas, zaczynają pojawiać się przebłyski nadziei. Niektóre sytuacje wydają się już całkiem przyjemne, może nawet radosne. Jednak … hmm…, trudno to wyjaśnić. U osoby chorej w tych momentach dochodzi do konfliktu wewnętrznego, bo nadzieja kłóci się z przekonaniami, w których żyje. Przynajmniej u mnie tak było i w rozmowach ze znajomymi też widziałem, że w ich głowach działo się to samo. W tym momencie indywidualnie od każdego zależy, czy wyjdzie ze swojej strefy komfortu obudowanej depresją, czy w niej pozostanie. To wysiłek niczym zdobycie Korony Szczytów. Sam musiałem przepracować wszystko ze sobą, aby nie odrzucać tego dobrego, co do mnie przychodzi.
U wielu chorych jest chyba podobnie. Udzielam się na różnych grupach i forach, gdzie spotkać można osoby zmagające się z depresją. Gdy próbuję wytłumaczyć, że walka z nią ma sens, a wyzdrowienie jest możliwe, czasami spotykam się z krytyką i agresją. Pojawiają się zarzuty, że tak naprawdę, nie wiem, czym jest ta choroba i jakie ludzie mają problemy. Mam szacunek do tych zarzutów, bo sam byłem w tym miejscu. Mam też podziw dla tych, którzy mieli siłę znaleźć u siebie tę akceptację. Pewnie nie widać tego po nas, ale każdy walczy z chorobą na swój sposób.
Warto było wyjść ze strefy komfortu?
Teraz wiem, że tak. Świat jest inny, ale nie tylko inny niż ten w chorobie. Inaczej też patrzę na niego niż przed chorobą. Z jednej strony spokojniej, z większą akceptacją i mniejszą euforią. Jednocześnie jednak z większą uwagą. Jakbym odkrywał go na nowo
Jak długo nie poddajesz się farmakoterapii?
Pół roku.
Jak to jest?
Tak, jak powinno.
Gdy chorowałem, przekonywałem siebie, że już nigdy nie będzie dobrze. Moim jedynym, szczerym marzeniem było poczuć dziecięce szczęście. Gdy przyszła akceptacja, te chwile szczęścia niepostrzeżenie nadeszły. Najpierw były sporadyczne. Później dostrzegam ich coraz więcej. Dlatego uważam, że najważniejsza jest akceptacja. To ona pozwala nam widzieć pozytywną stronę życia.
Jakie były te święta?
Po raz pierwszy od wielu lat — pełne nadziei.