Na świecie, w którym inkluzyjność to już stare słowo. Gdzie każda szanująca się korporacja musi mieć swoje „compliance” i każdy wie co to mobbing – istnieje ostatni bastion poniżania, ignorowania i upokarzania. Jest sobie taka całkiem ludna wyspa, które utknęła gdzieś w feudalnym folwarku kultury zarządzania i zaścianku traktowania ludzi. Ta ludna wyspa nazywa się – ochrona zdrowia.
Choroba zaczyna się dość wcześnie. Idziesz na trudne studia medyczne. Mówią ci, że to elitarne, nie dla wszystkich. Dla wybranych, a nawet dla lepszych. Tyle mity. Rzeczywistość jest znacznie mniej elitarna. Masz wejściówkę za wejściówką. Dobre kilka lat spędzasz z nosem w książkach, żeby zaliczyć kolejne kolokwium, ćwiczenia, egzaminy, egzamin końcowy. Od piątego roku zdajesz już LEK, żeby moc wybrać „swoją” specjalizację. Podpierasz ściany na zajęciach praktycznych, bo nie zawsze ktoś ma dla ciebie czas. W końcu się udaje. Jest dyplom. Trafiasz do szpitala na staż, ma być pięknie a dalej nie jest. Papiery, czarna robota, strach, że coś się zrobi nie tak jak trzeba. To nawet nie jest poziom, przy którym ktoś cię nie lubi. Człowiek w czapce niewidce albo kopciuszek wybierający groch z popiołu, gdy siostry szykują się na bal. Wróżka trafia tu do nielicznych, a dynie dopiero po wielu latach specjalizacji i to akurat tej dobrze wycenianej zmieniają się w złote karoce. Lecz nie ma pewności czy to tak dobrze, czy tak źle, bo szczęśliwcom od tych złotych karoc nierzadko w głowie się przewraca. Ego do sufitu i jak mówiły ludowe powiedzenia – „bez kija nie podchodź”.
Wcześniej czy później orientujesz się, że grają tu w zgniłego kartofla, a pacjent jest trochę jak piłeczka tenisowa. Hasło „nieprofilowy” uzasadnia możliwość wyrzucenia z boiska. Byle wybić ze swojej połowy, ale w białych rękawiczkach, żeby ktoś z zewnątrz nie odgwizdał out’u. Brak przestrzeni na rozwój, współpracę, otwartość. Mimo wszystko starasz się dzielnie pracować. Oglądasz generałów, którzy znikają wtedy, gdy armia na problemy, a wracają jakby nigdy nic na białych koniach, gdy już jakoś uda się wyjść na prostą i masz nadzieję, że ktoś ich zdemaskuje i przegoni. Ale nie, oni bez wstydu dowodzą dalej. Po woli zamykasz się w sobie. Tracisz wiarę i zapał. Pozytywne emocje zastępuje złość i frustracja. Tak wygląda właśnie ta sprawnie działająca fabryka psucia ludzi w ochronie zdrowia, którzy w najlepszym razie po jakimś czasie znajdą swój „sposób na”. Zbudują sobie państwo w państwie, które jest dla nich bezpieczne, a może nawet intratne finansowo. A może staną się jeszcze bardzie bezwzględni i cyniczni niż ich „mistrzowie”. Elitarność powiadacie? Raczej feudalne przekonanie o wyższości pana wójta i plebana.
Chcesz tak żyć? Naprawdę czas, aby na wyspie ochrona zdrowia, ktoś zamontował elektryczność, zapalił światło. Uprzejmie z szacunkiem i uśmiechem pożegnał Pana z folwarku, który na publicznym rozsiadł się, jak na swoim.
Czas na nowe pokolenie, które nie da się zaszczuć. Czas na nowych nauczycieli, którzy wiedzą, że medycyna to sztuka – również szacunku i budowy zespołu.
Na pocieszenie, znam i takich. Podziwiam i szanuję. I mam nadzieję, że ich nieuleczalna choroba optymizmu będzie najbardziej rozprzestrzeniającym się wirusem w tym kraju. Ku zdrowiu psychicznemu i fizycznemu medyków i pacjentów.